29 listopada 2011

Rimmel Crack Your Colour, Crazy Top Coat

Miałam dzisiaj nieplanowane okienko między zajęciami i co zrobiłam? Taaak, poszłam do Rossmanna. Nie byłabym sobą, gdybym nie wypatrzyła jakiejś nowości do opisania.

Dzisiaj udało mi się natrafić na nowe pękacze w szafie z kosmetykami Rimmel. (skubańce na najwyższej półce stoją, musiałam stawać na palcach, żeby sięgnąć ;P)



Rimmelowe pękacze mają ładną oficjalną nazwę - Crack Your Colour, Crazy Top Coat. Polskich informacji nie ma o nich w zasadzie żadnych, a brytyjska strona Rimmel w czterech zdaniach, trzy razy użyła słowa "crazy", więc w sumie i tak nie ma co tłumaczyć. Pękacz jak pęka, każdy już chyba wie ;)

Ważniejsze są kolory. Dostępne są 4: 

10 - Black Graffiti - czyli czarny
20 - Silver Clash - srebrny
30 - Rocking Royal - niebieski
40 - Heart Breaker- czerwony

Srebrny jest śliczny, ma całe mnóstwo mini drobinek i ślicznie migocze. Niestety mam już jednego srebrnego pękacza (mniej ślicznego niestety), więc zakup kolejnego byłby zbrodnią.

Jeszcze piękniejszy od sreberka, jest Rocking Royal. Cudny chabrowy. Zdjęcia go nie oddają, trzeba zobaczyć na żywo. Śliczny jest. (i nie mam żadnego niebieskiego pękacza w mojej kolekcji ;)) Oczywiście wylądował w moim koszyku, jednak naszły mnie jakieś wątpliwości i jednak odłożyłam. A teraz żałuję :(

Tylko takie pocięte zdjęcie znalazłam ;/

Jeśli dobrze pamiętam, to lakier kosztuje około 13zł, za buteleczkę 8ml. 

Lubię te ich buteleczki :) I ich pędzelki. Ogólnie lubię lakiery Rimmel. Takie ładne kolorki mają. 
No dobra, ja po prostu lubię wszystko co Rimmelowe. Przyznaję się. Wycinałam z gazet ich reklamy z Kate Moss, jak byłam mała. Na prrrawdę. 

Dbam o rączki i stópki

fot. http://tapety.joe.pl/na-pulpit/zwierzeta/pingwiny/puchaty-maly-pingwinek/

Dzisiaj wyglądam dokładnie jak ten pingwinek ;) Mam taka minkę, "kto mnie obudził i czego ode mnie chce?";> I idę przez świat w mojej futerkowej kurteczce. I typ figury, też się nawet zgadza ;)

A że pingwinkowi prawdopodobnie zimno w stópki, to dzisiaj o dbaniu o rączki i stópki (noszę rozmiar buta 35, więc częściej mówię stópki, niż stopy, przyzwyczajcie się ;)).
Dermactol Krem do rąk


Według producenta:
Dermactol Krem to specjalnie opracowana formuła przeznaczona do pielęgnacji suchej, szorstkiej i popękanej skóry dłoni. Zawarte w nim naturalne aktywne substancje wzbogacone witaminami i naturalnymi tłuszczami, łatwo się wchłaniają zapewniając zdrową, gładką i elastyczną skórę.
Skoncentrowana formuła kremu powoduje że jest on bardzo wydajny i naniesienie już niewielkiej ilości kremu powoduje że skóra staje się gładka, miękka i odżywiona.

W skład kremu wchodzą:
- Masło Shea – zawiera nienasycony kwas tłuszczowy oraz witaminy E i F, które łagodzą, zachowują wilgoć i elastyczność skóry. Zawiera również naturalny składnik chroniący przed promieniowaniem słonecznym
- Oliwa z oliwek – dzięki dużej zawartości witamin, antyutleniaczy i nienasyconych kwasów tłuszczowych chroni skórę przed nadmierną utrata wilgoci, działając jednocześnie przeciwstarzeniowo oraz nawilżająco
- Drobnoustrojowy olej pszenny – wysoką zawartością witaminy E bardzo dobrze zmiękcza popękaną i odwodnioną skórę. Dzięki temu odżywia i leczy naskórek wspomagając powstawanie nowych komórek
- Aloes – łagodzi, redukuje opuchliznę, nawilża i pobudza syntezę tkanki skórnej
Ze względu na swoje właściwości może być stosowany również do twarzy i warg.
Testowany dermatologicznie


Według mnie:
Opakowanie- prosta, biała tubka.  Duży plus za to, że otworek zabezpieczony jest dodatkowo srebrną folijką, którą usówamy przed pierwszym użyciem. Dzięki temu mamy pewność, że nikt wcześniej naszego kremiku nie używał i jest świeżutki ;)
Konsystencja – jasnożółty krem, po prostu ;) Przyjemnie się rozsmarowuje i szybko się wchłania. Pozostawia na dłoniach ochronną warstwę, ale nie jest ona tłusta, ani klejąca, więc za to plus. 


Zapach – taki mydlany trochę.
Działanie – niesamowicie trudno mi się zmotywować do regularnego używania kremów do rąk. Ale znalazłam na to sposób, kremik zawsze stoi na stoliku przy łóżku, więc smaruję łapki przynajmniej na noc. Tak też robię z tym kremem. Dzięki niemu skóra jest przyjemnie nawilżona i gładka. Specjalnie trochę zwlekałam z tą recenzją, żeby mógł się wykazać w chłodniejsze dni, bo wtedy to dopiero mam problemy ze skórą dłoni... I jest ok.  Często miewam przesuszoną i popękaną skórę od chłodu i wiatru, tej jesieni jeszcze mnie to nie spotkało. Aczkolwiek staram się też chodzić w rękawiczkach (pamiętajcie dziewczęta o rękawiczkach, bo zadbane łapki to podstawa ;)), więc możliwe, że to nie tylko zasługa tego kremu.
O, przypomniałam sobie jeszcze, że dostałam ten krem dzień po tym, jak zmasakrowałam sobie dłonie, podczas mycia okien. (może kiedyś się nauczę pamiętać również o zakładaniu rękawiczek do sprzątania... kieeedyś...) Dermactol bardzo ładnie się wtedy sprawdził, po dwóch dniach skóra wyglądała już ładnie.
Cena – 19 zł za 75ml.

Dermactol Krem do stóp


Według producenta:
Oliwa z oliwek bogata w witaminy oraz niezbędne nienasycone kwasy tłuszczowe przyśpieszające regenerację tkanek pobudzając skórę do odnowy. Przeciwdziała starzeniu się, nawilża skórę zapobiegając wewnętrznej utracie wilgoci. Drobnoustrojowy olej pszenny jako naturalny środek zmiękczający  mocno odżywia skórę w jej głębszych partiach, idealny do wysuszonej i łuszczącej się skóry. Oprócz wyżej wymienionych trzech skoncentrowanych składników zawiera dodatkowo pantenol – składnik leczący suchą, popękaną skórę. Dzięki połączeniu tych składników krem ten nie tylko nawilża i pielęgnuje, ale co istotne – skutecznie leczy i regeneruje suchą sókrę.

Według mnie:
Opakowanie- Krem dostajemy w kartoniku. Kartonik prosty, z napisikami i ze zdjeciami stóp. Nienawidzę zdjęć stóp. Nie nie znoszę... Brrr... Kartonik wylądował ,więc natychmiast w śmietniku. Sam krem jest w białej, plastikowej tubce, już bez zdjęć stóp (całe szczęście).
Konsystencja – Taki lekki, biały musik. Bardzo przyjemnie się rozsmarowuje. Chwilę się wchłania, ale przynajmniej można przez tę chwilę zrobić sobie masaż stópek . Pozostawia lekką ochronną warstwę.


Zapach – Niedrażniący. Coś jak krem ;)
Działanie – Krem świetnie nawilża, zmiękcza i odżywia skórę stóp. Nie mam jakiś specjalnych problemów ze stopami, ale wyraźnie widzę różnicę. Teraz moje stópki są po prostu zadbane.
Cena – 19zł za 75ml.

Na koniec muszę się przyznać, że czasem zdarza mi się używać tych kremów zamiennie, czyli ten do rąk idzie też na stópki, lub ten od stópek idzie na dłonie. W tych rolach też się dobrze sprawdzają ;)

Oba opisywane produkty można kupić tu http://www.calmaderm.pl/sklep/

28 listopada 2011

O dwóch kosmetykach-ratownikach


Dzisiaj o dwóch kosmetykach-ratownikach. Czyli o takich, których nie używamy na co dzień, ale nigdy nie wiadomo,  kiedy okażą się niezbędne.

fot. http://zakupy.zagle.com.pl/kola-ratunkowe/kolo-corallo-niebieskie,699608,3736/

Lotion PantheVera 

Według producenta:
Dzięki swoim właściwościom PantheVera jest idealny do stosowania po opalaniu ,  w gabinetach kosmetycznych  po zabiegach depilacji, laserze oraz leczeniu radioterapią. Skutecznie łagodzi podrażnioną skórę, delikatnie chłodzi i uspokaja, działa nawilżająco i regenerująco, dzięki temu skóra jest przyjemnie gładka, nawilżona i napięta. Można go również stosować przy egzemie, niegroźnych urazach skóry lub po goleniu.

Według mnie:
Opakowanie – dość mała, 180ml plastikowa buteleczka z pompką. Bardzo lubię balsamy z pompką, zawsze to higieniczniej, ale ta pompka jest jakaś dzika. Już nie raz lotion wyskoczył mi pół metra do przodu, zamiast na dłoń, trzeba więc uważać.
Konsystencja – bardzo rzadki, biały lotion. Może też przez tę rzadką konsystencję, tak dziko wyskakuje z pompki. I na pewno dlatego, produkt jest  mało wydajny.


Zapach – na początku mi się nie spodobał. W sumie nie potrafię go opisać. Po 3-4 aplikacjach przywykłam i stał się dla mnie obojętny.  Nie utrzymuje się jakoś długo na ciele.
Skład: Deminer Water, Aloe Barbadensis Leaf Extr., Isopropyl Myristate, Cetyl Alcohol, D-Panthenol, Stearic Acid, Carbomer 940, Methyl, Propyl, Butyl and Ethyl Paraben & Phenoxyethanol, Dimethicone Oil, Simmondsia Chinesis (jojoba) Seed oil, Triethanolamine, Acid Citric, B.H.T, Fragrance  
Działanie - Jakoś tak wyszło, że używałam go w czasie, gdy oparzenie słoneczne mi nie groziło. Posłużył mi więc jako balsam kojący, po depilacji. I nawet nieźle się w tej roli sprawdził. Na pewno przyjemnie chłodzi. Nie tak jak kremy antycellulitowe z mentolem, nie-e. Delikatny, kojący chłodek.  Bardzo szybko się wchłania, pozostawiając skórę gładką i uspokojoną. I to w sumie tyle. Nie ma co liczyć na spektakularne nawilżenie. Owszem nawilża, ale tylko do następnego mycia. Dlatego nie nadaje się na codzienny balsam. Ale moje łydki, po depilacji, bardzo go lubią ;)
Cena- 27zł za 180ml.

AloeVera Gel

Według producenta:
Jest produktem całkowicie naturalnym, wyprodukowanym z wyciągu roślinnego aloesu, uprawianego na ekologicznych plantacjach w warunkach najwyższej jakości. Dzięki temu możliwe jest uzyskanie wysokiego procentu aktywnych substancji roślinnych.  AloeVera jest skutecznym ratunkiem w przypadku powierzchownej opuchlizny, otarć oraz zaczerwienień i podrażnień skórnych (oparzenia, ukąszenia insekta), nie zawiera sztucznych barwników ani substancji zapachowych, nie ma zatem ryzyka wywołania podrażnień i alergii. 

Według mnie:
Opakowanie- zakręcana tubka z zielonego plastiku. Bez problemów wyciskamy, tyle ile potrzebujemy.
Konsystencja –jak sama nazwa wskazuje - żel. Zwykły, przezroczysty żel. Łatwo i przyjemnie się rozsmarowuje. Bardzo szybko się wchłania.


Zapach – delikatny, prawie niewyczuwalny zapach aloesu.
Skład: Aloe Barbadensis Leaf Extract, Water,Glycerin, Methyl, Propyl, Ethyl, Butyl Paraben, Phenoxyethanol, Carbomer,Triethanolamine
Działanie – na początku jakoś nie miałam pomysłu jak go wykorzystać. Aż pewnego dnia, doświadczyłam koszmarnego podrażnienia po depilacji i wtedy mnie olśniło - użyję AloeVera. Toż to było zbawianie ;) Żel delikatnie chłodzi i koi podrażnioną skórę. Porządnie nawilża. Nie zostawia na skórze żadnej lepkiej warstwy. Teraz już wiem, że po prostu trzeba mieć w kosmetyczce coś takiego, bo nie znamy dnia, ani godziny... ;P
Cena – 16 zł za 100ml.

Oba opisywane produkty można kupić tu http://www.calmaderm.pl/sklep/

27 listopada 2011

Truskawkowy Relax Życia

Firmę Relax Życia, w teorii, poznałyście TUTAJ. Czas na pierwszą recenzję.


C-Butter, Truskawkowe masło do ciała

Odżywcze a jednocześnie mocno nawilżające masło do ciała z minerałami z Morza Martwego dzięki którym Twoja skóra będzie jedwabiście gładka. Dodatkowo zawiera masło Shea i masło kakaowe, które są odpowiedzialne za nawilżanie i regenerowanie skóry ciała powodując jej młodszy wygląd. Prepart ten został wzbogacony o delikatny zapach świeżych truskawek, który długo utrzymuje się na skórze. Produkt polecany jest osobom dbającym o swój wygląd oraz prawidłowe nawilżenie skóry. Preparat przeznaczony jest do codziennego stosowania.

Sposób użycia:
Masło do ciała C-Butter należy wmasować w suchą i czystą skórę i pozwolić się uwieść zapachowi soczystych truskawek.

Do testów otrzymałam próbkę tego produktu, nie miałam więc możliwości doznać jakiś spektakularnych efektów, ale kilka spostrzeżeń mam.

 - Konsystencja - jak na masło przystało, masełkowa. Jest więc gęste, ale bez problemów się rozsmarowuje. Zaskoczyło mnie, to jak szybko się wchłania. Już po chwili mogłam wskakiwać w piżamkę. Próbka starczyła mi na dwa użycia, więc prawdopodobnie masło jest bardzo wydajne.

 
 - Działanie - po rozsmarowaniu, na skórze zostaje lekka, ochronna warstwa, ale nie jest ona ani tłusta, ani klejąca. Skóra jest nawilżona, i miękka, zwłaszcza po łydkach widziałam, że wygląda po prostu zdrowiej. Ale, że zaliczyłam tylko dwie aplikacje, efekt był niestety doraźny. 

- Zapach - Jestem wielką miłośniczką truskawek, więc tu trafili idealnie.  Zapach tego masła, kojarzy się z czymś z dzieciństwa. Nie wiem, jakieś truskawkowe witaminki, albo cukierki musiały być. Ale to tylko w momencie aplikacji. Na skórze pachnie już zwykłymi truskawkami. Utrzymuje się ładnych parę godzin, ale w delikatnej postaci. Dla mnie to dobrze, bo zbyt intensywny zapach po kilku godzinach, mnie po prostu wkurza. Piżamka do dzisiaj ma lekko truskawkową nutę ;)

- Cena za opakowanie 250g, to 77,49zł. Czyli wychodzi mniej więcej jak za masełka The Body Shop, bo tam słoiczek ma 200g. (w sumie porównywalne są oba te produkty. mają trochę inne konsystencje, ale działanie podobne. nie miałam niestety truskawkowego bodyshopowego masła, więc zapachu nie porównam) Drogo dość, ale jak się zdarzy jakaś promocja, można sobie czasem zrobić taki prezent.
Do kupienia tutaj: http://www.relaxzycia.eu/index.php/produkt/c-butter-maslo-do-ciala-truskawkowe-250g

W sklepie Relax Życia dostępne są  trzy wersje zapachowe tego masła: Truskawka, owoce leśne i winogrono.

A jak truskawki, to oczywiście

Zdjęcia pochodzą ze stron:
http://www.relaxzycia.eu/
http://www.c-products.com

26 listopada 2011

Chcę być Czerwonym Kapturkiem.

Kiedyś marudziłam, że kosmetyki MNY coś dziwnie długo nie pojawiają się w Polsce, a teraz jak już są, to pomarudzę, że nie ma u nas ich limitowanek ;P

Spójrzcie co planują na grudzień/styczeń:


Czerwony kapturek! Bardzo podoba mi się motyw kosmetyków, w koszyczku Kapturka :)

Każda dziewczynka zna tę bajkę, więc chyba każdej kobiecie spodoba się ta kolekcja. Prawdaaa MNY? To czemu pomijacie Polki? ;> Wrrrr...

W kolekcji I am a Red Riding Hood, znajdą się lakiery do paznokcie, kredki do ust i cienie do powiek.




Niby nic wyjątkowego, ale któryś lakier bym na pewno kupiła. I kilka kredek ;) I ten ciemny cień. Ale trudno, MNY nie chce na mnie zarobić, to nie...

Przy wyszukiwaniu informacji do tej notki, co chwilę wyskakiwały mi kadry z filmu Red Riding Hood, który ktoś ładnie nazwał po polsku Dziewczyna w czerwonej pelerynie.

Amanda Seyfried tak pięknie wygląda na tych zdjęciach, że aż naprawdę zachciało mi się zostać Czerwonym Kapturkiem.


Oglądał ktoś? Ja zamierzam obejrzeć dzisiaj wieczorem.

Źródła: 
http://www.pinkmelon.de/magazin/makeup/mny-i-am-a-red-riding-hood.html
http://www.dvdfox.pl/2881-dziewczyna-w-czerwonej-pelerynie-dvd.html

Bell Royal Glam, czyli nowe pomadki, błyszczyki i może coś jeszcze

Wczoraj na facebooku, firma Bell pokazała pierwszy produkt z naszej najnowszej serii ROYAL GLAM.
Wiecie jak bardzo uwielbiam wszelkie maziajstwa do ust, więc wiadomość ta bardzo, ale to bardzo mnie ucieszyła.
Tajemniczym nowym produktem jest matowa pomadka.
Matująca pomadka, w 7 fantastycznych odcieniach, odżywia, nawilża i regeneruje usta za sprawą dobroczynnego aloesu, pozostawia na nich piękny, trwały kolor udoskonalony muślinowym efektem!
Kolorki prezentują się tak:

Wiadomo, na żywo pewnie będą wyglądać trochę inaczej. Ale i tak kilka odcieni wpadło mi w oko. W sumie tylko te dwa po lewej odrzucam na wstępie, reszta mi się podoba ;)

Odkąd prowadzę bloga, jestem małym szpiegiem wyszukującym nowości kosmetyczne :D  

(Że też wyszukiwanie materiałów do pracy licencjackiej mi tak ładnie nie idzie... Yyyych... Jak ktoś coś ma o franchisingu , albo o swobodzie działalności gospodarczej w UE, to do mnie z tym proszę ;))

Przeszukując internet znalazłam też drugą część serii Royal Glam. Będą to błyszczyki. Ok,znalazłam tylko jeden, ale domyślam się, że będzie więcej kolorów.


Ciekawe co jeszcze dla nas przygotowali z tej serii. Po cichu liczę na jakieś ładne lakiery do paznokci :3

Bell na swym facebooku twierdzi, że nowości mają pokazać się w sklepach w ciągu dwóch tygodni, czyli za kilka dni powinno być jasne, co jeszcze znajdzie się w kolekcji. Jak coś ciekawego, to was o tym  poinformuję ;)

Zdjęcia pochodzą ze stron:
https://www.facebook.com/pages/Bell-kosmetyki-do-makija%C5%BCu/138560052835170
http://www.dobra-mama.pl/kosmetyczne-sos/masz-ochot-zaszale-zrlb-to.html

25 listopada 2011

Czekoladowe nowości Original Source


O malinowo-waniliowych nowościach od Original Source wszędzie jest głośno. A tymczasem po cichutku w Rossmannie pojawiły się też inne dwa nowe żele pod prysznic Chocolate & Mint i Chocolate & Orange.


Żel pod prysznic Chocolate & Mint
Dekadencja pod prysznicem! Daj się oczarować połączeniu rozkosznej czekoladowej słodyczy i miętowego orzeźwienia. Wrażenia ukryte w butelce żelu pod prysznic Original Source Chocolate & Mint są jak wykwintny deser bez ani jednej kalorii. Ulegniesz jego urokowi albo nie, ale prysznic nie będzie już nigdy tym samym co przedtem.
 
Wcześniej był już dostępny płyn do kąpieli o czekoladowo-miętowym zapachu, ale żelu z tego co kojarzę nie było. Mi akurat ten zapach nie przypadł do gustu. Pachnie jak czekoladki After Eight, których nigdy nie lubiłam. Po prostu czekolada mi nie pasuje do mięty. Ale to tylko ja. Wiem, że wielu osobom bardzo się ten zapach podoba.



Żel pod prysznic Chocolate & Orange.
Aromat pomarańczy i nieodgadniona tajemnica czekoladowej słodyczy czekają aż je odkryjesz! Takie delicje znajdziesz w butelce żelu pod prysznic Original Source Chocolate & Orange, który zamieni prozaiczny codzienny prysznic w chwilę relaksu do której chce się potem wracać i wracać. Zaakceptuj go lub odrzuć.
 

Chocolate & Orange pachnie jak delicje pomarańczowe, czyli smakowicie. No może aż tak bardzo delicji nie lubię, ale ich zapach owszem. 


Ech... Mogliby zrobić czekoladę z truskawką, albo z wiśnią. Albo coś pierniczkowego. <rozmarzona minka>

Lubicie takie jadalne zapachy, czy niekoniecznie?

Kto pamięta tę piosenkę? :D
Shanks & Bigfoot - Sweet Like Chocolate

Zdjęcia i informacje pochodzą ze stron:
http://www.pzcussons.com.pl/marki/produkty/7/2
http://najlepszenaswiecie.pl/after_eight,i89.html
http://www.zdrowie.com.pl/2009/07/07/delicje-w-nowym-opakowaniu-otworz-zamknij/

24 listopada 2011

Sia lubi złych chłopców...

Krąży nowy, gorący tag, dzięki któremu możecie sie dowiedzieć do których to facetów wzdychają polskie blogerki. Dzisiaj moja kolej.

Zasady:
1. Napisz kto Cię otagował.

Mnie tagnęła stri-linga. To właśnie przez nią cały dzisiejszy dzień oglądałam zdjęcia przystojniaków, zamiast się uczyć. Dziękuję ;)
2. Wymień dziesięciu mężczyzn, których uważasz za najbardziej atrakcyjnych, a swój wybór krótko uzasadnij.
3. Zataguj dziesięć osób i powiadom je o nominacji.
Co by nie siać za dużego zamętu, otaguję trochę mniej niż 10 osób.

Do zabawy zapraszam:
hatsu-hinoiri http://bottle-of-happiness.blogspot.com/
Shinodkę http://monochromatyk.blogspot.com/
Zoilę http://zzzoila.blogspot.com/
Cat Girl http://19catgirl92.blogspot.com/
MadAsAHatter http://as-a-hatter.blogspot.com/
ilovemakeup http://glamourlovemakeup.blogspot.com/
i Kamyczka http://kamykowyswiat.blogspot.com/
oczywiście jeśli macie ochotę ;)

Ok, to zaczynam. Na wstępie informuję, że zadanie okazało się trudniejsze, niż się wydaje. A już ustalanie kolejności to horror... Ale za to wyszukiwanie zdjęć, to sama przyjemność :D

Foty wybrałam raczej słodkie i urocze, a nie hot i mrrau, żeby nikogo nie porazić ich boskością i żeby każdy mógł spokojnie czytać tę notkę przed 22.

Miejsce 10 - Robert Downey Jr.


Od kiedy pamiętam, mam do niego wielką słabość. Na kilka lat mu się zniknęło, bo wpadł w narkotyki, ale na całe szczęście teraz powrócił. Cholernie dobry aktor, z wielką charyzmą i poczuciem humoru. Na mnie działa ;)

Miejsce 9 – Jamie Dornan


Moja współlokatorka go uwielbia, więc po prostu musiał pojawić się w tym zestawieniu. Jamie jest modelem i aktorem, ma też własny zespół. Ale to nieważne, spójrzecie tylko na to zdjęcie. Słoooodziaaaaak <3

Miejsce 8 – Brandon Boyd


Wokalista zespołu Incubus. Facet ma wyjątkowy dar, wyglądania w każdej fryzurze absolutnie bosko. Na prawde. Och, w gimnazjum go kochałam. To były dobre czasy... Parę lat minęło, ale Incubus wydali w tym roku nową płytę, więc może czas wrócić do wzdychania Brandona ;)

Do posłuchania : http://www.youtube.com/watch?v=fgT9zGkiLig
http://www.youtube.com/watch?v=K_bQ80xZNwI

Miejsce 7 - Jonathan Rhys-Meyers


Kolejna z moich miłości z czasów wczesnej młodości. Nie pamiętam jak go odkryłam, chyba na jakiś zdjęciach po prostu, bo wcześniej był modelem. To jego spojrzenie psychopaty zahipnotyzowało mnie na kilka ładnych lat. Później kariera zaczęła mu sie coraz ładniej rozkręcać. Zagrał np. króla Henryka VIII w genialnym serialu Dynastia Tudorów i główną rolę męską w filmie Woody’ego Allena Wszystko gra. A teraz niestety przechodzi smutny etap depresji i nałogów. Mam wielką nadzieję, że tak jak Robert Downey Jr, jakoś sobie z tym poradzi i wyjdzie na prostą.

Miejsce 5 i 6 – Tu jest dwóch panów – Jude Law i Ewan McGregor. Uznałam, że skoro się przyjaźnią, to nie można ich rozdzielać.


Jude absolutnie ma w sobie to coś, co na mnie działa. A równocześnie potrafi być mega wkurzajacy. Ostatnio byłam w kinie na Contagion i życzyłam jego bohaterowi śmierci, jak mało komu :P Ale seksowny to jest, oj jeeest....

Za to Ewana uwielbiam bezwarunkowo. Każdy film w którym gra oglądam po kilka razy. No i boże, słyszałyście jak on śpiewa?! Nic tylko się zakochać. Podejrzewam jednak u Ewanka lekki ekshibicjonizm, bo w jakiś 80% filmów w których zagrał, jest chociaż jedna scena w której jest zupełnie nagi.

Miejsce 4 - Norman Reedus


Uwaga, osobiste wyznanie – mam jego plakat nad łóżkiem. Norman jest aktorem. Może nie jakimś wybitnym, ale obejrzałam już jakąś połowę jego aktorskiego dorobku i żyję. I chcę więcej. Teraz np. zabija zombiaki w serialu The Walking Dead. Warto dodać ciekawstkę, że najczęściej zabija je z kuszy ;) Norman był mężem supermodelki Heleny Christensen, którą też bardzo lubię, więc ciężko mi się pogodzić z tym że się rozstali. Ale mają syna, więc urośnie kolejne pokolenie przystojniaków... Norman długo był też modelem. A teraz, oprócz grania w filmach, jest wielofunkcyjnym artystą: malarzem, rzeźbiarzem, fotografem i reżyserem w jednym. A ja lubię takich kreatywnych chłopców, więc zasłużył na te 4 miejsce.

Miejsce 3 - Alexander Skarsgård


Tu jest ciekawa historyjka, bo wcale nie ujrzałam Alexandra po raz pierwszy w True Blood, tylko jakieś dwa lata wcześniej w internecie. Byłam zwyczajnie ciekawa jak wygląda sześcioro dzieci Stellana Skarsgårda (teraz już ma siedmioro ;P). Już wtedy Alexander przykuł moją uwagę, ale nie był jeszcze taki boski jak teraz. Idąc tym tropem, można założyć, że z każdym kolejnym rokiem będzie jeszcze cudowniejszy. Jeśli to w ogóle możliwe.

Miejsce 2 - Damon Albarn


Prawdopodobnie największy pracoholik na tej liście. Damon, oprócz tego że jest przystojy i uroczy, jest wokalistą zespołów Blur (mego najulubieńszego), Gorillaz (taaak, ten animowany ludzik to on) i The Good, the Bad and the Queen (<3). W wolnych chwilach nagrywa też solo, z Massive Attack I wieloooma innymi artystami. I skomponował już dwie opery. Ehee, takie prawdziwe opery. Co by nie nagrał, zawsze jestem zachwycona, czyli razem z 2 miejscem na liście przystojniaków, można mu też od razu przyznać tytuł mojego osobistego geniusza muzycznego.

Miejsce 1 – Johnny Depp


Nie ma zaskoczenia. Trzeba uczciwie przyznać, że Johnny jest najseksowniejszą męską istotą chodzącą po naszej planecie. Tego nie trzeba tłumaczyć, to po prostu widać.

Moi wybrańcy wybrańcy mają wyjątkową zdolność do łączenia się w grupki. I tak np. w tej scenie, z filmu Octane, Jonathan odgryza język Normanowi ;) http://www.youtube.com/watch?v=2bwDejnh8Pc

A już totalnym arcydziełem, nagranym chyba specjalnie dla mnie, jest film Velvet Goldmine. Główne role grają w nim Ewan McGregor, Jonathan Rhys-Meyers, Christian Bale, a i Brian Molko z Placebo się załapał na epizodzik. Idealnie.


Zdjęcia pochodzą ze stron:

23 listopada 2011

Piosenka dnia: Johnny Depp & Vanessa Paradis - Ballade de Melody Nelson

Na potrzeby tego posta zakładam, że 95% kobiet kocha Johnny'ego Deppa. A zresztą... Ja kocham, a to wystarczy ;)

Specjalnie dla was mam dzisiaj piosenkę, którą nagrał ze swoją życiową partnerką Vanessą Paradis.
Może najpierw posłuchajcie, a później poczytajcie ;)

Johnny Depp & Vanessa Paradis - Ballade de Melody Nelson



Fajne, fajne prawda? Może mało tam Johnny'ego, ale jeeest ;) 

Piosenka ta to cover, nagrany specjalnie na płytę  From Gainsbourg To Lulu, która będzie zbiorem piosenek francuskiego Serge’a Gainsbourga, w wykonaniu takich artystów jak np.  Iggy Pop, Marianne Faithful, Rufus Wainwright, Shane MacGowan, czy właśnie Vanessa i Johnny. Scarlett Johansson też się załapała.


Pomysłodawcą projektu jest Lulu Gainsbourg, syn Serge’a . Spokojnie, chłopina nie musi żyć z imieniem Lulu, to tylko zdrobnienie od Lucien. Lulu się nawet całkiem przyjaźnie prezentuje ;)


I tak jak tatuś i przyrodnia siostra Charlotte (aktorko-piosenkarka), postanowił zająć się muzyką.

Tutaj dla porównania możecie sobie posłuchać Ballade de Melody Nelson w oryginalnym wykonaniu Serge’a.



Pan Serge Gainsbourg to cholernie fascynująca postać. Bardzo, bardzo polecam się zapoznać z jego twórczością. I film o jego życiu też polecam http://www.filmweb.pl/film/Gainsbourg-2010-497247 bo wyjątkowo dobrze się go ogląda. I słucha ;) 

A na deser jeszcze ta sama piosenka, w mojej ulubionej swego czasu wersji, słuchanej kilka lat temu całymi nocami, autorstwa zespołu Placebo.



Zdjęcia pochodzą ze stron:
http://www.closermag.fr/content/61478/lulu-gainsbourg-johnny-depp-est-sans-doute-le-pere-que-jai-recherche
http://www.universalmusic.pl/plan.id_7160